Metropolitan Opera
Opera. Raczej mroczne i trudne tematy.
Przypomnia mi się zabawna historia jaką opowiedziała mi
kiedyś koleżanka ze szkoły muzycznej, pianistka. Otóż pewnego
lata wybrała się ze swą przyjaciółką do słonecznej Italii
na autostopową eskapadę. Jeden z podwożących je kierowców
zapytał, czym się zajmują w swym kraju. Trudno było wyobrazić
sobie większą radość w jego oczach, gdy w odpowiedzi usłyszał,
że obie studiują w szkole muzycznej. Włoch - wiadomo, pełen
życia, o gorącej śródziemnomorskiej krwi - natychmiast zaproponował
dziewczynom ciekawą zabawę w zgadywanie: on będzie puszczał
fragmenty z najsłynniejszych oper, a one odgadną tytuły utworów
- przecież są zawodowymi muzykami.
Jakież było jego rozczarowanie na widok zupełnie bezradnych
twarzy i nieznajomości choćby jednej opery - przecież zaprezentował
im najsłynniejsze arie z najbardziej znanych dzieł! Dla niego
znajomość ich było czymś tam bardzo naturalnym, on tym po
prostu żył.
Sam wcześniej też nie miałem pociągu do tejże formy twórczości.
Byłem kiedyś na jednej operze w Warszawie, ale nie pamiętam
nawet jakiej. Wszystko zaczęło się od Metropolitan Opera
- świątyni sztuki. Po przybyciu do Nowego Jorku za punkt
honoru bowiem stawiałem sobie "zaliczenie" przynajmniej raz
i to w jak najkrótszym czasie wszystkich ważniejszych obiektów
kultury, a jest ich trochę w Nowym Jorku!
Pierwszą operą jaką widziałem w MET był "Faust" Gounoda.
Byłem zaurocznony. O ile dobrze pamiętam, głównym producentem
był Franco Zefirelli. Było wszystko, co można sobie wymarzyć
w prawdziwej sztuce: bajeczna scenografia i choreografia,
porywczy taniec, fantastyczna muzyka, piękne głosy (wtedy
odkryłem, że są naprawdę piękne). Dramaturgia utworu Geothego
nabrała jeszcze innego charakteru - sacrum. Czysta magia.
Zapałałem nieuleczalnym uczuciem. Ten romans trwa już dwanaście
lat.
Bogdan Grodzki
http://www.metopera.org/
|