|
O diabelskich sztuczkach
Jacek Podsiadło
Stosunki między diabłem a sztuką wcale nie są dla mnie jasne.
Gdybyż można było powiedzieć, że diabeł rozmnaża się przez
sonety, a kancona służy mnożeniu się aniołów, wszystko byłoby
prostsze. A tu nawet tak jaskrawo przeciwstawne gatunki jak
"muzyka" "satanistyczna" i muzyka sakralna
o niczym nie przesądzają. Gdyby moje dziecko chciało na przykład
słuchać zespołu "Kat", nie miałbym nic przeciwko
temu, bo choćby lider "Kata" Roman Kostrzewski zjadł
dwadzieścia czarnych kotów, nie da rady wyprodukować nic ponad
niegroźnego chochlika. Natomiast nie chciałbym już, żeby moja
latorośl słuchała chorałów gregoriańskich w wersji disco.
Boję się diabła przebranego w fatałaszki piękna, ale kiedy
mówi się o szatanie wprost, nawet dziecko widzi, że to odpychająca
persona. Przypadki dzieci, których nie nauczono odróżniać
piękna od ohydy i dobra od zła, na razie pomijam. Śmiem podejrzewać,
że sztuka między innymi wtedy służy diabłu, kiedy się ją,
lub jej piękno absolutyzuje. Kiedy artysta zapomina, że oprócz
sztucznych światów sztuki istnieje świat realny. Być może
takie zapomnienie przydarzyło się Karlheinzowi Stockhausenowi,
kiedy za wybitne dzieło sztuki uznał atak na WTC. To nawet
może i prawda, ale zauważyć to, to już hańba. Widzieć sztukę
tam, gdzie umiera człowiek, to dewiacja, o której była już
mowa przy okazji artystów obiektywu obskakujących trupy w
niezliczonych "punktach zapalnych" globu. Jeśli
śmierć jest sztuką, to niech Stockhausen popełni jakieś ładne
seppuku za pomocą smyczka i szlus.
Tygodnik Powszechny
|
|